poniedziałek, 16 grudnia 2013

Ostatnio nabyłem w promocyjnej cenie gopro 3 black edition. Byłem ciekaw jak się będzie sprawować w moich łapkach. Szczególnie zastanawiał mnie tryb 720p 120fps. 
Okazja nadażyła się tuż przed świętami w grudniu. O baterię trzeba dbać niestety, jest dosyć słaba. Świetny tryb full hd z 60 klatkami. W trybie 720p 120 niestety brak anty aliasingu (na powiększeniu pojedyńczej klatki widać schodkowanie). Widać bardzo duży skok jakościowy pomiędzy "jedynką" , którą do tej pory posiadałem a trójką. Najbardziej jednak zaskoczyła mnie jakość zdjęć. Jak na tak małą kamerkę są świetne. Zresztą zobaczcie sami poniżej. Do gustu przypadł mi też pilot. Oprócz zwykłego uruchamiania kamery i wyłączania można nim zdalnie ustawić niemal wszystkie parametry kamery. Świetna sprawa, już mam kilka pomysłów na zdjecia do których wykorzystam tą opcje. Z ciekawostek, posiada możliwość robienia zdjęć w trakcie filmowania bez przerywania tego ostatniego. Działa tylko z niektórymi trybami (np 1080p30). 

A latanie jak to na słabym żaglu na Działach. Na bezrybiu i rak ryba :)







Jak widać kamerka fajnie radzi sobie ze zdjęciami pod światło. Na pewno już na stałe zagości w mojej uprzęży.


niedziela, 3 listopada 2013

Coll Rodella

Spoglądam na swoją tabelkę lotów. Żal tyłek ściska, nawet nie ma na co patrzeć, pare lotów na krzyż. Już nawet nie mogę o sobie mówić niedzielny pilot bo było by to zwyczajnym nadużyciem. Plecak pokryła warstewka kurzu, radio leży gdzieś na szafie z rozładowaną baterią a vario kiedyś tak rozgadane milczy grobową ciszą. Nędza. Zamykam oczy i staram sobie przypomnieć wszystkie sześć czy siedem lotów, tak tak to nie żart, sześć lub siedem. Zawsze jako pierwszy nasuwa mi się ten wrześniowy. Staram się go odsunąć bardziej w zakamarki świadomości. Żeby nie przeszkadzał, żeby móc przypomnieć sobie reszte, ale ciągle wyłazi na wierzch. I o tym właśnie locie będzie ten wpis.

Wrzesień miałem bardzo pracowity, ciągłe wyjazdy z pracy nie pozwalały nacieszyć się  błękitem. Ledwo wróciłem z tygodniowego wypadu na Ukrainę, otwieram Skype'a a tu masz! Burza mózgów na lini. Może być ciekawie we włoszech, ale niestety na dwoje babka wróżyła. W Pieve chłopaki od tygodnia borykają się z brakiem waruna. Trzęsącymi rękami wypisuje na chacie że jade bez względu na to co by się działo. I tak zaczyna się mój najfajnieszy wyjazd tego roku.

Głodnych wrażeń było trzech. Ja, Kemot i Tomski. Stwierdzenie że wylatany Tomski był głodny latania także jest poprawne. Ten gościu odczuwa już poprostu głód "narkotyczny". Jest wieczór, robimy szybkie zakupy i suniemy z Kemotem do Jasła. Przesiadamy się w kombiaka Tomka i drużynowo podążamy w kierunku Insbruka. Tomski wpada na genialny plan. Udaje się nam w aucie wygospodarować dwa miejsca w pełni leżące. Dzięki temu dwóch może spać a jeden kierować. Ostatni etap jazdy przypadł niestety mi. Źle się wyspałem w aucie i bałem się że pierwszego dnia będe wyłączony z latania przez zmęczenie. Nim wstało słońce minęliśmy przełęcz Brenera i około 8.00 rano byliśmy już w Canazei. Słońce właśnie oświetlało skały po których mieliśmy latać. Wczesna pora naszego przyjazdu dała nam szanse zakwaterowania się jeszcze przed lataniem. Nieśpiesznie wyruszyliśmy w kierunku kolejki linowej na Coll Rodella, po drodze podziwiając ranne ptaszki robiące fikumiku na niebie w jeszcze spokojnym powietrzu.

Spodziewałem się stresu związanego z nowym miejscem, tak odmiennym od tego w jakim normalnie latam. Często to miewałem. Tutaj nic takiego nie miało miejsca. Ekscytacja krajobrazem, i możliwością rychłego lotu skutecznie tłumiła wszelkie obawy. Pierwsze "zające" już w powietrzu markowały powoli przepalajacą się inwersje. Oczekiwanie na lepsze warunki pozwoliły oswoić się z miejscem i przedyskutować z chłopakami taktykę na dziś.

- Polecimy na Grilla a potem się zobaczy. Kredens i Marmolada lub Predazzo i odbicie na Łechtaczke. Komentował Tomski.

Ja tylko mogłem potakiwać udając że rozumiem co to ten Kredens jest, o inne intymne miejsca nawet nie pytałem.

Inwersja podniosła się na tyle wysoko że pierwsze glajty poleciały na Grilla. Nadszedł czas na nas.  Startuje jako pierwszy. Wszystko w normie, pochylenie i ogień. Dołączamy do stacjonarnego komina na przedpolu, w którym kotłuje się chyba z 40 glajtów i robimy wysokość. Cykam zdjęcia jak szalony i nie moge doczekać się przeskoku na pierwsze skały. W końcu nadchodzi ten moment. Tomski jako że już tu latał odpala pierwszy. Ja jeszcze strzelam fotki, próbując omijać przy okazji niemieckich Misiów przecinających komin w losowy i sobie tylko znany sposób. Myślałem że będzie większa tragedia z lataniem w takim tłoku ale wszystko da się opanować. Trzeba być tylko skoncentrowanym i mieć oczy dookoła głowy.


 Gonimy z Kemotem  na Grilla. Wystawiam Tomka nieco z przodu z zamiarem strzelenia mu paru fotek. W końcu dobijamy do skał.


Chowam aparat, wyciągam gopro, chowam gopro wyciągam aparat, zdjęcia, filmy. Latam przy tych skałach jak pies spuszczony z łańcucha po miesiącu posuchy. Blisko monumentalnych szczytów jednak obie łapki są tam gdzie być powinny. Spodziewałem się trudniejszej termiki, szpilek, trzeszczących linek i spadających z nóg butów a tu spokojnie, leniwo. Tomski (pomarańczowy) w tym czasie odpala z Grilla w kierunku Predazzo.


Ja z Kemotem (czerwony) robimy jeszcze 4 kółka więcej i także lecimy na trase. Po chwili doganiamy Tomskiego i razem podgrzebujemy się w słabych kominach. Wszystko działa w zasadzie książkowo. Zostawiam chłopaków i postanawiam pokręcić się przy strzelistych skałach po naszej prawej.




Lece na te skały i cały czas zadaje sobie pytanie z uśmiechem na ustach, co ja tutaj robie :) Miejscami naprawdę trzeba uważać przy pełnym krążeniu żeby nie łupnąć w te sterczące ściany. Bardzo dobrze mi szło aż do przeskoku na pasmo Latemara. Przed doliną wysokość taka sobie, przykleiłem się do jednej ze ścian i czekam. Po chwili doganiają mnie chłopaki.


Tutaj  spędzamy kilka dobrych minut w zerku. Pierwszy nie wytrzymuje i odpala wyga Tomski. Przelot przez dolinę idzie mu jak krew z nosa. Nie mogąc przelecieć na południową stronę pasma wpakowuje się w żleb nad lasem i jakimś cudem kręci tam sam nie wiem co. Podkręciłem z 200m więcej niż Tomski i również zdecydowałem się na przelot przez dolinę, jednak od początku zakładając że będę musiał nadrobić drogi by znaleźć się po słonecznej stronie pasma Latemara. Tomek zachęca bym dołączył do zerka, które kręci ale mi ani się widzi ładować się w taką czarną dupę. Obaj mamy szczęście. Ja przechodze na słoneczną stronę i robię wysokość. Zerka Tomskiego w końcu zapracowały i on także bezpiecznie podkręca się wyżej. Kemot dołącza wkrótce do paczki. Kominy robią się coraz bardziej poszarpane. Tomski zachęca mnie na przedłużenie ramienia jeszcze bardziej na południowy zachód. Kemot tymczasem toczy ze sobą jakąś wewnętrzną walkę, leci w naszym kierunku by w pewnym momencie przerwać przeskok i wrócić do starego komina. Za ten manewr zapłaci niestety stratą wysokości i skokiem przez doline z jej brakiem. Dzielnie walczył jeszcze przy zalesionym zboczu koło Moeny lecz o tej godzinie ta strona doliny jeszcze nie działała.

Z braku dobrego waruna postanawiamy wrócić tą samą trasą. Tomek nie czekając na mnie odpala spowrotem w kierunku Canazei. Ja walcze w porywistym kominie by zrobić wysokość. 2700m n.p.m kręce narowiste 3-4m/s jakieś 40-50m od skały. Zwieracze zaciśnięte jak u ministranta. To ostatni taki narowisty komin dzisiejszego dnia. Dalsza trasa w kierunku Grilla to żebry. Tomski bezpiecznie dobija do skały i wykręca się w dalszą podróż. Mi dupę ratuje jakiś sęp. Razem wykręcamy gładką trójeczkę. Pierwszy raz kręce sobie tak szerokie 3m/s, nie dotykam zupełnie zewnętrznej sterówki. Dzięki temu mam wolną ręke by zrobić fotkę ptaszysku. 




Kemot wylądował jakieś 5km od auta, melduje przez radio żeby dawać znać to podjedzie po nas. Tomski już wykręcił się na Grillu i uderza na Kredens. Ja do Grilla przychodze za nisko. Chce mnie spłukać w dolinę. Po drodze łapie jednak kominek, wykręcam 3300m n.p.m i zachęcony przez Tomka pruje środkiem doliny na Marmolade. Na grani Marmolady meldujemy się niemal jednocześnie. Tomski może z 20m wyżej. Nalatane ma w rękach w tym roku ponad sto godzin. Wyłuskuje każdy metr z marnego komina idąc do góry. Ja niestety gubie się w tym. Zupełnie nie mam pomysłu na ten komin. Wypadam z niego co kosztuje mnie kolejne 30m. Powrót na miejsce już nic nie daje. Tomski wdrapuje się coraz wyżej po ścianie marmolady. Czując zmęczenie i widząc moją porażkę odwraca również w kierunku lądowiska. Mnie spłukało dosyć konkretnie, daje się we znaki już wiatr dolinowy. Mam może z 10-15km/h do przodu gdy tymczasem Tomski będąc z 400m wyżej pomyka sobie jakieś 35km/h. Bezpiecznie ląduje na łące przy drodze strasznie szczęśliwy że w końcu udało mi się znowu powisieć pare godzin i to w takim pięknym miejscu.

Kolejne dni miały przynieść jeszcze lepszą pogodę. Przyniosły niestety mocny południowy wiatr z silnym wiatrem dolinowym. W powietrzu latało pełno niedoświadczonych pilotów, którzy zbagatelizowali warunki lub ślepo wierzyli w "nieskładalność" konstrukcji EN B. Helikopter ratunkowy naprawde miał tego dnia dużo pracy.

Z lekkim niedosytem ale cali i szcześliwi wróciliśmy do polski.

Więcej zdjęć na mojej nowej picasie tutaj.
Nasz lot można oglądnąć sobie na xcontest tutaj.

Udało nam się także sklecić dwa krótkie filmiki z tego wyjazdu:

Pierwszy poniżej:

oraz tutaj film Tomskiego

piątek, 19 lipca 2013

Chełmowo

W uszach jeszcze świszczy, powieki nadal ciężkie po krótkiej nocy. To tu to tam coś pobolewa. Jest szósta rano czyli standardowa pora o której budzi się nasz dzidziuś. Powoli dochodzi do mnie że wczorajszy dzień już minął. Już nie ma tu i teraz, to już niestety minęło, a były momenty gdy krzyczałem chwilo trwaj! 

Wczorajszy dzień zapowiadał się bez rewelacji. Dzień wcześniej chłopaki nie polatali tak jak tego oczekiwali, a miało być jeszcze gorzej. Radio leżało obok w ładowarce, w zapasowym gps-ie wymienione baterie, PNA z LK8000 naładowane, woda jest, dokumenty są, telefon jest, aparat, gopro... zaraz zaraz, trochę dużo tego. Prawo Murphego! Za dużo! Zawsze jak jestem przygotowany to nigdzie nie polece. Zupełnie odwrotnie to działa gdy nie mam ze sobą aparatu, kurtki itp. Jakoś trzeba tego cholernego Murphego oszukać, tylko jak? Ene dułe rabe i gopro zostaje na półce w domu. Może zadziała? Wsiadam w pożyczone auto, które mam odstawić do Gorlic, tam już na mnie czeka Piachu. Po szybkim przywitaniu, paru niezobowiązujących uszczypliwościach ruszyliśmy w kierunku Chełma. 

Witia czeka na podmuch
Pod górką zastajemy ciekawy widok. Rozbity namiot, jeszcze tlący popiół po nocnym ognisku i biesiadzie. Lodówka, kuchenka, i w tym wszystkim koza gospodarza terenu wyjadająca resztki wczorajszej uczty. Po średnio lotnej środzie Witek i Sławek postanowili przenocować się pod górką z nadzieją na czwartkowy warun. 
Porządnie doważony Sławek

Mija moment i po dziesiątej cała czwórka melduje się na startowisku. Nic lub prawie nic nie wieje, wszyscy są zgodni co do jednego, raczej tego dnia nie polatamy. Cholerne prawo Murphego, nie dało się oszukać? Po godzinie oczekiwania pojawiają się kolejne zbłąkane dusze. Witek postanawia odpalić w przechodzący komin. Jest on na tyle mocny że wyrywa Witka z ziemi nim ten zdąży się obrócić w taśmach. Przez chwile robi się gorąco. Stabil Skywalka Witii szura po gałęziach drzewa rosnącego tuż obok. Wszystko udaje się jednak opanować. Witia skrobie się mozolnie, szału nie ma. My czekamy nadal. Po 30 minutach walki jest już 1-0 dla górki i Witek składa glajta na dole. 

Tymczasem na start wchodzi kolejny komin. Rozbieg bierze Piachu a za nim ja. Piachu ma pecha, supeł na linkach zagina środkową część skrzydła. Szarpanie nic nie daje, w końcu linka nie wytrzymuje i pęka. Piachu leci dalej... widocznie nie jest badzo potrzebna. Nad górką nic się nie dzieje, szuramy dupami po krzakach, od czasu do czasu przyjdzie coś mocniejszego i wyniesie nas 300m nad start. Ja i tak jestem szczęśliwy że moge choć przez chwile powisieć. Po 40 minutach robi się gorąco. Wszyscy opadli niebezpiecznie nisko, to chyba koniec dzisiejszego dnia. Udaje się nam z Piachem jednak znaleźć stabilne noszenie, do spółki dołącza się Tomski i we trójke wirując wznosimy się do góry. 

Kominy są porwane, często zmieniają kierunek znoszenia i nie mają jednego silnego rdzenia. Jednym słowem jest bardzo trudno ale postanawiamy odejść znad górki. Pierwsze kilometry pokonujemy bez większych emocji. 
W pewnym momencie tuż pod podstawą chmury znajduje coś mocniejszego i w stabilnej czwórce wkręcam się w cukrową watę. Chłopaki są tuż pode mną. Krzycze przez radio że nie rezygnuje z kręcenia i żeby uważali. Tomski i Piachu postanawiają lecieć z wiatrem a ja krąże w szarej otchłani. Podstawa 1700m, mam już jakieś 1900m. Zaczyna troszkę rzucać. Z linek kapie woda. Nieee, to nie dla mnie. Prostuje kierunek gapiąc się w kompas na gpsie. Odłączam zmysł równowagi wiedząc jak może być złudny w chmurze. Przestało nosić, szarość robi się coraz jaśniejsza, czyli musze być gdzieś na skraju chmury. O nie! Znowu przez cykora strace fajne widoki. Wyjmuje aparat i nim zdążyłem wypaść z chmury robie zwrot o 180 st i wracam tam gdzie nosiło. 
Wykręcam jeszcze 400m. Robi się coraz jaśniej, jaśniej i nagle to co zaczyna się dziać jest nie do opisania. Wypadam z chmury 600m wyżej ponad podstawami. Totalna euforia! Od widoku dostałem gęsiej skórki. Pode mną chmury i prześwitująca ziemia między nimi. Coś wspaniałego. Chwilo trwaj!



Postanawiam przelecieć między dwiema "wieżami" wąwozem z chmur. Jestem oszołomiony tak bardzo że trace chyba z 300m nim sięgam po aparat!




Rozpoczyna się pościg za chłopakami. Mając taką wysokość wciskam do pełna speeda. Do następnej chmurki dochodze w środku jej wysokości. Przebijam ją na wylot i gnam dalej. Są! Nisko grzebią się nad granicą polsko-słowacką. Po lewej stronie Lackowa. Pod spodem Izby. W końcu ja też dolatuje w ten rejon i czekam na chłopaków aż noszenie wyniesie ich do mnie. Nie próżnuje, Piachu dostanie jutro pare fajnych fotek.

Tomski nad Izbami


Piachu pozuje do zdjęcia


 Kolejne kominy to czysta symbioza. Lecimy razem, współpraca i jeszcze raz współpraca. Nikt nie leci na przysłowiową "mende". Spadamy nisko. Piachu zaczyna odprawiać swoje gusła czyli marudzi, że zaraz padniemy. Zawsze po tej mantrze któryś z nas łapał noszenie. W końcu dolatujemy do gór Cergov, nie wiadomo co teraz robić. Podstawy niezbyt wysokie by je przeskakiwać. Ominąć się nie da przez CTR w Preszowie. Kręcimy się w miejscu i dumamy. Po ładnych paru minutach już wiadomo co robimy - lecimy lekko pod wiatr na wschód skrajem zakazanej strefy. 



W pewnym momencie chłopaki łapią mocny komin. Ja też coś mam lecz niestety słabsze a postanawiam kręcić swoje. Tutaj nasze drogi się rozchodzą. Tomski z Piachem robią podstawe i lecą dalej, ja nie dokręcam jej do końca i ruszam za nimi, ale spadam coraz niżej i niżej. Świdnik jest w zasięgu wzroku, lecz raczej nie dolece do niego. Mam już tylko 200m nad ziemią, czas szukać miejsca do lądowania. Lustrując łąke zauważam jednak drapieżnika. Leci niżej w moim kierunku i nagle zaczyna kręcić noszenie. Bingo. Lece do niego i po chwili kręcimy już razem. Mam 1400 m n.p.m gdy włącza mi się ostrzeżenie o CTR Preszów, kurde, myślałem że już go mineliśmy. Musze niestety zostawić komin i odlecieć troszkę dalej. Jezioro Domasza w zasięgu. 
Było już blisko do strefy zakazanej

Domasza

Nad środkiem jeziora dwa glajty kręcące noszenie! To Tomski i Piachu, meldują 4m/s w góre nad taflą wody... co tam robi noszenie i to takie mocne! Chłopaki podkręcają wysokość. Mi natomiast zamykają się opcje lotu. Z przodu jezioro, którego z tej wysokości nie zrobię pod wiatr. Z tyłu CTR, zostaje jeszcze opcja nadlecenia nad górki po zachodniej stronie tafli wody. Tam natomiast totalne odludzie i brak dróg. Już mi się nie chce lecieć. Pięć godzin mi wystarczy, szyja boli. Ląduje przy jeziorze. A chłopaki lecą dalej, tego dnia zrobią jeszcze +20km. 

Po spakowaniu wyłaże na asfalt. Mija mnie jakieś dziwne auto. Gość daje po hamulcach i cofa do mnie. To jakaś lodziarka. Od razu mówie że nie chce lodów ale widze że facet nie jest słowakiem. To anglik, podróżuje z ukrainką po europie. Sprzedając lody zarabia na paliwo. Ludzie to mają pomysły na biznesy :). Okazuje się że też lata u siebie w kraju na paralotni. Niedawno zrobił kurs i chętnie mnie podwiezie! Ja to mam szczęście! I tak sobie pojechałem do świdnika z anglikiem, ukrainką zajadając się lodami pistacjowo-truskawkowymi.



W Świdniku nasze drogi się rozstały. Ja postanowiłem poczekać na Czabana pędzącego w naszym kierunku. Zdążyłem wypić ledwie połowe złotego bażanta gdy na drodze zamajaczyła ciemna Vectra. To Czaban WYBAWCA! Pakujemy się do auta przy okazji głośno komentując długie nogi przechodzących obok koleżanek ze słowacji. Boże jak tu pięknie! Czeka nas jeszcze zabranie dwójki "paraszutistów" z drugiego końca jeziora i powrót do domu. Serdeczne dzięki chłopakom za lot i Czabanowi za zarwaną noc specjalnie dla nas.

sobota, 31 marca 2012

Snowkiting

Ten post powinien w zasadzie pojawić się dwa miesiące wcześniej ale z braku czasu i komputera do edycji video musiał pojawić się dopiero teraz. Chciałem poprostu do niego dodać komentarz filmowy :) Tak więc:

21.02.2012
Mimo coraz mniej mroźnych dni aura nadal nie zachceca do lotów. Po pierwsze szkoda męczyć glajta w mokrym śniegu, po drugie zimno. Myślałem jak sobie uprzyjemnić oczekiwanie na nadchodzącą wiosnę. Myślałem, myślałem i jeszcze rozmyślałem. Zdaje się że dosyć dlugo bo jak juz wymyśliłem to zima zaczęła powoli opuszczać nasze szerokości geograficzne. Pozostało jej jeszcze trochę na polach, ale zdaje się ze to jej ostatnie podrygi. Ale nie ważne co z zimą. Ważne co wymyśliłem. Snowkiting. Ma to coś wspólnego z paralotnią (latawiec) oraz z zimą (narty, deska).
Jakiś czas temu Wacek Kuzło napomknął że chce się pozbyć latawca komorowego. Przypomniałem sobie o tym właśnie całkiem niedawno. Zapakowałem tyłek w auto i pojechałem do Leska po zabawkę. Na miejscu okazało się że latawiec owszem jest i to całkiem fajny ale... troszkę duży jak na takie chuchro jak ja. 10m2 na początek i to w latawcu komorowym to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Wasko na szczęście pozwolił przetestować go w odpowiednich warunkach jeśli takowe miałyby się nadarzyć. Szczęśliwy pojechałem ze szmatą do domu i czekałem na odpowiednie warunki. Pech chciał że w tym czasie nad polską usadowił się wyż. Piękna słoneczna pogoda -20st na zewnątrz i ani krzty wiatru. Latawiec przy mojej wadze jest dobry na słabe wiatry ale musi cokolwiek wiać. Grubo 1,5 tyg. nic nie wiało. Szczęście prawda? W końcu nadszedł niż i zaczęło wiać... 20m/s. Tylko spokój mnie mógł uratować. W końcu nadszedł ten dzień. Zabrałem plecak, naostrzyłem narty i wyruszyłem na pobliskie pola w Lutoryżu upatrzone na google earth podczas wiatrowej posuchy. Miejscówka idealna ale wieje słabo. Może z dwa metry. Rozkładam jednak kajta, łapie bar w ręce i jazda. Latawiec ledwo ledwo wstaje. Wystarczy jednak pare metrów wyżej ustawić go bokiem i na Idefixa przy tak słabym wietrze ciągnie skubany jak diabli. Nie mam uprzęży. Po paru halsach łapy bolą. Decyduje podpiąć się na ostro paskiem. W sumie prawie nic nie wieje więc nie ma zagrożenia że mnie przeciągnie, podniesie czy coś w ten deseń. Teraz jest zupełnie inaczej. Krótkie podmuchy 3m/s pozwalają rozpędzić się do 40km/h. Aż strach pomyśleć co będzie przy 5m/s. Wiatr jednak ustaje, dojeżdżam do punktu startu z czego jestem dumny. 11km jazdy latawcem. Na pierwszy raz nie jest źle. Dużą robotę robi tu obycie z paralotnią. Postawienie latawca gdy ten wyląduje komorami w dół nie sprawia problemów, Sterowanie, ósemki i stawianie w razie "W" do zenitu też przychodzi łatwo. Bez wcześniejszego doświadczenia z glajtami pewnie bym się męczył i skończyłbym orząc śnieg. Następny dzień kajtowania przyszedł kilka dni później. Prognoza 3-4m/s, słoneczko. Tym razem bardziej wymagający spot, bo mniejszy, z drutami wys. napięcia na zawietrznej ale bardzo daleko. Zalety 3 minuty drogi od miejsca gdzie mieszkam :). Uzbroiłem się w prowizoryczną uprząż na bazie wyczepu do holowania w razie "ciekawej" sytuacji, gopro przyczepiłem do narty i jazda. Zupełnie inaczej jeździło się niż za pierwszym razem. Większy wiatr ułatwiał sterowanie. Kajt ostrzej chodził. Łatwiej robiło się zwroty. A wiało tylko 3m/s. Super! Z minuty na minutę moc wiatru rosła. Było już 3-4m/s w podmuchach do 5m/s. Niby niewiele. Na 25 metrowych glajtach normalnie się startuje przy takim wietrze. Tutaj jednak kajt ciągnął jak oszalały a stawianie go do zenitu powodowało uczucie lekkości. Ostrzenie nartami nie dawało rezultatu. Nie byłem w stanie ostrzyć pod wiatr, co spokojnie mogłem robić przy słabszym wietrze. Przy podmuchach 5m/s ściągało mnie z wiatrem mimo latawca nad głową. Po 50 minutach dałem za wygraną. Tu kolejna niespodzianka. Tego ustrojstwa nie da się złożyć. Leży toto na ziemi 25m przedemną, ciągnie jak cholera. Trudno zwijać linki bo chce startować. Masakra. Musiałem użyć dopiero fortelu. Podjechałem na zawietrzną małego pagureczka. Tam wiało o wiele słabiej i mogłem złożyć cholerę do plecaka. Trzeba jednak zaopatrzyć się w mniejszego kajta. 4-5m/s to wcale nie mocne wiatry przecież. Tego jednak sobie zatrzymam. Może wraz z większym doświadczeniem będę potrafił go wykorzystać. Na razie nadchodzi wiosna więc trzeba będzie schować go do szafy.

sobota, 24 marca 2012

Chełm po raz pierwszy


Zimowa pogoda długo nas nie rozpieszczała. Jak szybko śnieg przyszedł tak szybko znikł. Nie dane mi było wyszaleć się latawcem który użyczył mi Wacek do testów. Nadszedł marzec a wraz z nim prawdziwa wiosenna pogoda. Wiosna w tym roku szybko poradziła sobie z zimowymi śniegami (choć w bieszczadach różnie to bywa). Pierwszy wyjazd na latanie wypadł mi na Słubicy. Pięć stopni mrozu, słoneczko, super pogoda na rozpoczęcie sezonu. Do kieszeni wpada mi wspólny przelot z Tomskim - 30km. Świetny wynik jak dla mnie. Szczególnie że było to 7 marca. W powietrzu pod sufitem pewnie z -15 stopni. Więcej i tak bym nie wytrzymał.

Poniżej link do zdjęć z tego dnia:

https://picasaweb.google.com/xcmichal/PierwszaTerma2012


Na następny lot trzeba mi było poczekać aż do 23 marca. Wacek z Relaxem wpadają po mnie do domu i razem jedziemy w kierunku Grybowa. Przyjeżdżamy pod start koło 13.00
W przecince rozłożone glajty. Dwa startują. Jeden się załapuje i lata, drugi siedzi na dole. Zbieramy manele i meldujemy się na starcie. Komin za kominem przechodzi przez start zabierając co chwila chłopaków w górę. Rozkładamy glajta Wacka. Czekamy na komin i już jest w powietrzu.

Drugi w kolejce jestem ja. Czekam na komin, ciągne za linki, glajt krzywo wychodzi, leci na lewą stronę i opada na kupke krzaków. W pogotowiu czeka Relax, pomaga mi wyplątać gałązki i ponawiamy start. Tym razem krawat. Znowu przerywam, glajt znowu ląduje na ziemi i plącze w linkach kupe krzaczorów. Relax ze spokojem pomaga mi jeszcze raz za co mu serdecznie dziękuje. Mocno wk... spocony stwierdzam że nie czekam na komin, który miesza mi powietrzem w przecince. Czekam na start Relaxa (perfekcyjny) i rozkładam się ponownie. Cisza na starcie, z przodu pewnie komin. Startuje, tym razem wszystko ok. Jeszcze przez myśl przebiega mi filmik Kiciusia i słowa "na oślą łączke siuśmaku..." Łapie komin, kręce blisko stoku. Małe, bliskie nieporozumienie z Jurasem ale wszystko pod kontrolą. W powietrzu machamy łapkami do siebie i kręcimy razem komin. Dołącza do nas Witek i razem skrobiemy się na jakieś 1400 m n.p.m. Ustalam sobie plan na dziś, polatać bez napinki, nie śpieszyć się, delektować lotem. Nad zalewem Witek obiera inną trasę i nasze loty rozchodzą się. Witia łapie z tyłu komin. Mi się już nie chce do niego wracać. Łapię jednak po chwili swój, który zabiera mnie dziś na jakieś 1850. Do podstawy brakuje jakieś 150m ale za "chiny ludowe" nie da się do niej dokręcić. Chmurki szybko się kończą. Robi się niebieskie niebo dookoła, słońce też już nisko. Nad przejściem granicznym w Koniecznej łapie jakieś 0,5m/s. Wiatr spycha mnie na łąki w kierunku Słowacji. Stwierdzam że na dziś jednak mi wystarczy, już się nalatałem. Do Koniecznej łatwo dojechać, więc paroma wingoverami schodze ze 100m na łąkę tuż obok drogi. Telefonicznie melduje chłopakom że jestem ok. Dowiaduje się jednak że jeden z paralotniarzy mocno się połamał. Tak więc dla nas dzień nie do końca udany. Życzę mu szybkiego powrotu dla zdrowia.

Tuż przed moim startem na przelot odszedł Wacuś. Skubany doleciał sobie do Bardejowa i czekał na nas na pięknej starówce tego miasteczka. Wyszło mu ponad 40km. Ojciec pokonał syna :) Gratulacje :)


niedziela, 30 października 2011

Jesienny wiatr, jesienny wiatr...

Piątkowy poranek. Doczłapuje się do komputera by jak co dzień sprawdzić prognozy. Dzień wcześniej wyjazd na Działy nie należał do udanych. Jak przyjechaliśmy było już za słabo. Postanowiliśmy z tatą nie popełnić ponownie tego błędu i bladym świtem, czyli o 9.30 sprawdzamy pogodę. Ma wiać dosyć sporo a po południu o połowę słabiej.
Ładuje kamerki, formatuje karty i wsiadam w złotą strzałę by o 11 zameldować się u Wacka. Plan jest taki że jedziemy na Mszanę po drodze wstępując na Działy żeby sprawdzić czy jednak bliżej da się zalatać.
Podjeżdżając od strony korczyny, widzimy pare glajtów na niebie. Czyli dzisiaj Działy pracują! Szybko wyjeżdżamy na górkę. Chłopaki przez radio meldują że jest fajnie ale coraz bardziej nasila się wiatr. Bierzemy sprzęty w łapy i gonimy na start.
W tej chwili popełniam swój największy błąd tego dnia. Widząc że na starcie mocno wieje gramole się przez płot i idę na łąkę do doktora :). Łąka po tej stronie schodzi o wiele niżej i jest skoszona... no właśnie. Skoszona a nie zgrabana. Kiedyś tam rosło dużo dzikich róż i różnego rodzaju dziadostwa. W pierwszym momencie nie zauważam szkolnego błędu. Rozkładam skrzydło. Wpinam się. Podnoszę nad głowę i co widze... no właśnie, wszystko zagmatwane a w środku krzak róży. Kłade czasze na ziemię, rozplątuje, podnosze i... znowu. Za szóstym razem byłem tak wk... że moje "fiksy" słyszeli chyba w Korczynie na dole. Na dodatek wszyscy co latali wylądowali gdyż zrobiło się już bardzo mocno.
Zrezygnowany postanowiłem przejść na właściwe lądowisko. Spokojnie rozłożyłem skrzydło i czekałem na cud. Wiało dosyć sporo. Tych co spróbowali szczęścia los dotkliwie pokarał jazdą z glajtem po ziemi w różnych pozycjach. Ja z kulawą nogą nie mogłem sobie pozwolić na "próba nie strzelba". Po chyba 20 minutach z przodu oderwał się jakiś komin. Nie namyślając się zbyt długo podniosłem skrzydło, które dosyć żwawo wyskoczyło do przodu. Kątem oka sprawdziłem linki i jazda do przodu. Po ekspresowym nabraniu wysokości niemal w miejscu nadepnąłem na pół belki by jak najszybciej znaleźć się na przedpolu. A tam jak wiadomo, im dalej od górki tym spokojniej i słabiej.
Mam 200m nad start, bez speeda mam ok 3-6km/h a wyżej wiatr się nie wzmaga. Przedemną na przedpolu piękne soczewy. Oj na Mszanie chyba nie latają pomyślałem. Doświadczam fajnych rozległych noszeń nawet do 4m/s lecąc po prostej do 1km na przedpole. Powietrze nie jest turbulentne, mimo to czuje taki lekki wewnętrzny niepokój, który nie pozwala mi się wyluzować. Po godzinie latania robi się wschodnia odchyłka przez co lata się niżej i bliżej górki. Oznacza to jedno, ciągłe pilnowanie skrzydła które żwawo reaguje na bardziej wzburzone powietrze. Ląduje bo nie chce kusić losu.

Właże ponownie na góre. Wiatr nieco osłabł, ale odchyłka pozostała. Startuje Wacek. Wisi pare dobrych chwil ale jego też ten warun nie bawi. Zjeżdżają się kolejni żądni przygód. Wiatr coraz bardziej przygasa i prostuje się na grzbiet Działów. Pożyczam Kaście glajche. Ten robi pare fiku miku i jak szybko się pojawił tak szybko znikł :). Teraz już co najwyżej w porywach jest 8m/s i ciągle słabnie. Wsiadamy w uprzęże po raz ostatni dzisiejszego dnia by w wieczornym masełku pożeglować sobie jeszcze 40 minut.

Właśnie wtedy pojawia się najciekawsy fragment lotu. Lecąc od startowiska maksymalnie na zachód aż pod samotny domek (ten z trójkątnym dachem). Na całej długości lotu nie trace i nie zyskuje ani 10 metrów. Ten stan trwa dobre kilkanaście minut i pare kilometrów. Widząc to dołącza do mnie Wacek i Krzysiek. Wspólnie chwytamy ostanie zerka i lądujemy na starcie. Świetnie zakończony dzień. Robi się ciemno, zmykamy do domu.

Poniżej trzy filmiki z tego dnia: Dwa ostatnie kręcone GoPro.










środa, 19 października 2011

W końcu nadejszła wiekopomna chwila. Pięć tygodni po feralnym lądowaniu nie wytrzymałem i korzystając z wolnego i ładnej pogody ruszyłem na Działy. Według mnie miało wiać za mocno ale Wacek i Tomski twierdzili że będzie ok i tak rzeczywiście było. Na górce wiało 4m. Niestety były to podmuchy termiczne więc ten kto nie zabrał się z bąblem szybko wyżej kończył zabawe na dole.
Szybki montaż "zdobycznych" GoPro z Actifun.pl na kasku oraz na kiju i melduje się na starcie.  Wieje, czyli nie będe musiał biegać z chorą nogą. Wieje, wieje ale chłopaki meldują się co chwila na dole. A dałbym sobie głowe uciąć że da się latać. Zamierzam sprawdzić warun w boju. Podnosze glajta, sprawdzam czy wszystko ok. Przerzucam ciężar raz na zdrową raz na skręconą łapę by zobaczyć czy coś mnie może zaskoczyć przy lądowaniu. Wszystko ok. Krok do przodu i lecimy. 
Rzeczywiście kiepsko. Pierwszy hals ze stratą wysokości i ani drgnie do góry. Następna nawrotka wyszła mi o wiele lepiej, a przy trzeciej lece na wschód na moje ulubione miejsce. Tam łapie pierwszy komin i wykręcam w nim 280 nad start :) Niech ktoś mi powie że nie ma waruna. Świerzbi mnie by polecieć z odchodzącym noszeniem ale coś do ucha mi szepcze że ten lot może zakończyć się szybciej niż normalnie. Dziś postanawiam nalatać się na żagielku co czyniłem aż do znudzenia.

Poniżej film z tego dnia: