W uszach jeszcze świszczy, powieki nadal ciężkie po krótkiej nocy. To tu to tam coś pobolewa. Jest szósta rano czyli standardowa pora o której budzi się nasz dzidziuś. Powoli dochodzi do mnie że wczorajszy dzień już minął. Już nie ma tu i teraz, to już niestety minęło, a były momenty gdy krzyczałem chwilo trwaj!
Wczorajszy dzień zapowiadał się bez rewelacji. Dzień wcześniej chłopaki nie polatali tak jak tego oczekiwali, a miało być jeszcze gorzej. Radio leżało obok w ładowarce, w zapasowym gps-ie wymienione baterie, PNA z LK8000 naładowane, woda jest, dokumenty są, telefon jest, aparat, gopro... zaraz zaraz, trochę dużo tego. Prawo Murphego! Za dużo! Zawsze jak jestem przygotowany to nigdzie nie polece. Zupełnie odwrotnie to działa gdy nie mam ze sobą aparatu, kurtki itp. Jakoś trzeba tego cholernego Murphego oszukać, tylko jak? Ene dułe rabe i gopro zostaje na półce w domu. Może zadziała?
Wsiadam w pożyczone auto, które mam odstawić do Gorlic, tam już na mnie czeka Piachu. Po szybkim przywitaniu, paru niezobowiązujących uszczypliwościach ruszyliśmy w kierunku Chełma.
Witia czeka na podmuch |
Pod górką zastajemy ciekawy widok. Rozbity namiot, jeszcze tlący popiół po nocnym ognisku i biesiadzie. Lodówka, kuchenka, i w tym wszystkim koza gospodarza terenu wyjadająca resztki wczorajszej uczty. Po średnio lotnej środzie Witek i Sławek postanowili przenocować się pod górką z nadzieją na czwartkowy warun.
Porządnie doważony Sławek |
Mija moment i po dziesiątej cała czwórka melduje się na startowisku. Nic lub prawie nic nie wieje, wszyscy są zgodni co do jednego, raczej tego dnia nie polatamy. Cholerne prawo Murphego, nie dało się oszukać?
Po godzinie oczekiwania pojawiają się kolejne zbłąkane dusze. Witek postanawia odpalić w przechodzący komin. Jest on na tyle mocny że wyrywa Witka z ziemi nim ten zdąży się obrócić w taśmach. Przez chwile robi się gorąco. Stabil Skywalka Witii szura po gałęziach drzewa rosnącego tuż obok. Wszystko udaje się jednak opanować. Witia skrobie się mozolnie, szału nie ma. My czekamy nadal. Po 30 minutach walki jest już 1-0 dla górki i Witek składa glajta na dole.
Tymczasem na start wchodzi kolejny komin. Rozbieg bierze Piachu a za nim ja. Piachu ma pecha, supeł na linkach zagina środkową część skrzydła. Szarpanie nic nie daje, w końcu linka nie wytrzymuje i pęka. Piachu leci dalej... widocznie nie jest badzo potrzebna.
Nad górką nic się nie dzieje, szuramy dupami po krzakach, od czasu do czasu przyjdzie coś mocniejszego i wyniesie nas 300m nad start. Ja i tak jestem szczęśliwy że moge choć przez chwile powisieć. Po 40 minutach robi się gorąco. Wszyscy opadli niebezpiecznie nisko, to chyba koniec dzisiejszego dnia. Udaje się nam z Piachem jednak znaleźć stabilne noszenie, do spółki dołącza się Tomski i we trójke wirując wznosimy się do góry.
Kominy są porwane, często zmieniają kierunek znoszenia i nie mają jednego silnego rdzenia. Jednym słowem jest bardzo trudno ale postanawiamy odejść znad górki. Pierwsze kilometry pokonujemy bez większych emocji.
W pewnym momencie tuż pod podstawą chmury znajduje coś mocniejszego i w stabilnej czwórce wkręcam się w cukrową watę. Chłopaki są tuż pode mną. Krzycze przez radio że nie rezygnuje z kręcenia i żeby uważali. Tomski i Piachu postanawiają lecieć z wiatrem a ja krąże w szarej otchłani. Podstawa 1700m, mam już jakieś 1900m. Zaczyna troszkę rzucać. Z linek kapie woda. Nieee, to nie dla mnie. Prostuje kierunek gapiąc się w kompas na gpsie. Odłączam zmysł równowagi wiedząc jak może być złudny w chmurze. Przestało nosić, szarość robi się coraz jaśniejsza, czyli musze być gdzieś na skraju chmury. O nie! Znowu przez cykora strace fajne widoki. Wyjmuje aparat i nim zdążyłem wypaść z chmury robie zwrot o 180 st i wracam tam gdzie nosiło.
Wykręcam jeszcze 400m. Robi się coraz jaśniej, jaśniej i nagle to co zaczyna się dziać jest nie do opisania. Wypadam z chmury 600m wyżej ponad podstawami. Totalna euforia! Od widoku dostałem gęsiej skórki. Pode mną chmury i prześwitująca ziemia między nimi. Coś wspaniałego. Chwilo trwaj!
Postanawiam przelecieć między dwiema "wieżami" wąwozem z chmur. Jestem oszołomiony tak bardzo że trace chyba z 300m nim sięgam po aparat!
Rozpoczyna się pościg za chłopakami. Mając taką wysokość wciskam do pełna speeda. Do następnej chmurki dochodze w środku jej wysokości. Przebijam ją na wylot i gnam dalej. Są! Nisko grzebią się nad granicą polsko-słowacką. Po lewej stronie Lackowa. Pod spodem Izby. W końcu ja też dolatuje w ten rejon i czekam na chłopaków aż noszenie wyniesie ich do mnie. Nie próżnuje, Piachu dostanie jutro pare fajnych fotek.
Tomski nad Izbami |
Piachu pozuje do zdjęcia |
Kolejne kominy to czysta symbioza. Lecimy razem, współpraca i jeszcze raz współpraca. Nikt nie leci na przysłowiową "mende". Spadamy nisko. Piachu zaczyna odprawiać swoje gusła czyli marudzi, że zaraz padniemy. Zawsze po tej mantrze któryś z nas łapał noszenie. W końcu dolatujemy do gór Cergov, nie wiadomo co teraz robić. Podstawy niezbyt wysokie by je przeskakiwać. Ominąć się nie da przez CTR w Preszowie. Kręcimy się w miejscu i dumamy. Po ładnych paru minutach już wiadomo co robimy - lecimy lekko pod wiatr na wschód skrajem zakazanej strefy.
W pewnym momencie chłopaki łapią mocny komin. Ja też coś mam lecz niestety słabsze a postanawiam kręcić swoje. Tutaj nasze drogi się rozchodzą. Tomski z Piachem robią podstawe i lecą dalej, ja nie dokręcam jej do końca i ruszam za nimi, ale spadam coraz niżej i niżej. Świdnik jest w zasięgu wzroku, lecz raczej nie dolece do niego. Mam już tylko 200m nad ziemią, czas szukać miejsca do lądowania. Lustrując łąke zauważam jednak drapieżnika. Leci niżej w moim kierunku i nagle zaczyna kręcić noszenie. Bingo. Lece do niego i po chwili kręcimy już razem. Mam 1400 m n.p.m gdy włącza mi się ostrzeżenie o CTR Preszów, kurde, myślałem że już go mineliśmy. Musze niestety zostawić komin i odlecieć troszkę dalej. Jezioro Domasza w zasięgu.
Domasza |
Nad środkiem jeziora dwa glajty kręcące noszenie! To Tomski i Piachu, meldują 4m/s w góre nad taflą wody... co tam robi noszenie i to takie mocne! Chłopaki podkręcają wysokość. Mi natomiast zamykają się opcje lotu. Z przodu jezioro, którego z tej wysokości nie zrobię pod wiatr. Z tyłu CTR, zostaje jeszcze opcja nadlecenia nad górki po zachodniej stronie tafli wody. Tam natomiast totalne odludzie i brak dróg. Już mi się nie chce lecieć. Pięć godzin mi wystarczy, szyja boli. Ląduje przy jeziorze. A chłopaki lecą dalej, tego dnia zrobią jeszcze +20km.
Po spakowaniu wyłaże na asfalt. Mija mnie jakieś dziwne auto. Gość daje po hamulcach i cofa do mnie. To jakaś lodziarka. Od razu mówie że nie chce lodów ale widze że facet nie jest słowakiem. To anglik, podróżuje z ukrainką po europie. Sprzedając lody zarabia na paliwo. Ludzie to mają pomysły na biznesy :). Okazuje się że też lata u siebie w kraju na paralotni. Niedawno zrobił kurs i chętnie mnie podwiezie! Ja to mam szczęście! I tak sobie pojechałem do świdnika z anglikiem, ukrainką zajadając się lodami pistacjowo-truskawkowymi.
W Świdniku nasze drogi się rozstały. Ja postanowiłem poczekać na Czabana pędzącego w naszym kierunku. Zdążyłem wypić ledwie połowe złotego bażanta gdy na drodze zamajaczyła ciemna Vectra. To Czaban WYBAWCA! Pakujemy się do auta przy okazji głośno komentując długie nogi przechodzących obok koleżanek ze słowacji. Boże jak tu pięknie!
Czeka nas jeszcze zabranie dwójki "paraszutistów" z drugiego końca jeziora i powrót do domu. Serdeczne dzięki chłopakom za lot i Czabanowi za zarwaną noc specjalnie dla nas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz